sobota, 21 lutego 2015

Wywiad w "GW" z autorką polskiej powieści na temat opieki nad osobą chorą na alzheimera

Poczucie obowiązku i poczucie winy w relacjach z najbliższymi, przymus odnoszenia sukcesów, współczesne niewolnictwo w korporacji to tematy, które poruszamy w rozmowie z Wandą Żółcińską. Jej debiutancką powieść "Najdroższa" o opiece nad chorą na alzheimera matką poleca sama Magdalena Tulli. My także!
Alzheimer jest chyba jednym z naszych największych współczesnych lęków. Czego się boimy? Utraty kontroli?
- Każdy ma własny katalog lęków. Ja najbardziej boję się utraty wspomnień, które pieczołowicie gromadzę. Mam filmową pamięć, która zresztą bardzo przydaje się przy pisaniu, i nie chciałabym tego stracić. Jednak statystyki, niestety, nie napawają optymizmem.
Aspekt utraty własnej tożsamości jest chyba najstraszniejszy.
- Zapominamy o wszystkich doświadczeniach, przeżyciach, które nas tworzyły. Wszystko, z czym obcowaliśmy, znika na wyrywki z naszej głowy, nawet język, którym się posługujemy, zasób słów drastycznie się ogranicza. Jest moment, w którym człowiek nie jest w stanie dokończyć rozpoczętego zdania, odczytać godziny na zegarze. Nie bez przyczyny boimy się tej choroby.
Zetknęłaś się z nią bezpośrednio?
- Tak, dlatego tak dobrze ją znam. Nie chcę brzmieć jak hipochondryczka, ale mam nadzieję, że nie zetknę się w nią w sposób jeszcze bardziej bezpośredni. A jeśli, to przynajmniej zostanie mi ta książka. I może następne.
Centralnym tematem "Najdroższej" jest relacja między bohaterką a jej chorą matką. Bardzo skomplikowana i trudna. Czy to forma twojej osobistej terapii?
- Poczucie obowiązku i poczucie winy w relacjach z najbliższymi jest tematem, któremu od dawna bardzo uważnie się przyglądam. Na pewno też towarzyszy mi w życiu, ale w tej powieści nie miałam potrzeby pisania o sobie. Zrobiłam staranny research, mam też doświadczenie w opiece nad osobą chorą, ale to, co napisałam, to fikcja literacka.
Twoją książkę odbieram jednak jako wyraz pewnego pokoleniowego doświadczenia - wszyscy mierzymy się z tym, że nasi rodzice w pewnym momencie będą wymagali naszej pomocy, opieki. A my chyba nie najlepiej sobie z tym radzimy - nie chcemy być rodzicami naszych rodziców.
- Tak, to jest pokoleniowe doświadczenie. Jeśli mamy tu generalizować, czego zawsze się obawiam, to nasze pokolenie ma problem z osiągnięciem dojrzałości psychicznej w niektórych obszarach - wprawdzie jesteśmy świetnymi rodzicami, ale jednocześnie sami nie chcemy dorosnąć. Ciężko nam wejść w rolę opiekuna naszych starzejących się rodziców. W przypadku mojej bohaterki sprawę dodatkowo pogarsza fakt, że matka traci pamięć, traci swoją osobowość, tożsamość. Ale to jest zawsze trudny moment, gdy trzeba wziąć za rodzica odpowiedzialność, zacząć za niego podejmować decyzje. Zostawić gdzieś na boku własne życie, mając świadomość, że ten rodzic zawsze robił wszystko, żebyśmy to my byli szczęśliwi.
Z jednej strony poczucie obowiązku, z drugiej -- świadomość oczekiwań, jakie ma wobec nas społeczeństwo.
- Tak, oczekiwań, że zrobimy wszystko: i dla naszych dzieci, i dla naszych rodziców, i jeszcze odniesiemy zawodowy sukces, a na koniec spłacimy 30-letni kredyt. Nie zawsze łatwo się do tego przyznać, ale uciekamy przed tą odpowiedzialnością. Chcemy żyć własnym życiem, co brzmi bardzo banalnie, albo po prostu mieć święty spokój. Moja bohaterka próbuje się właśnie przed tym bronić, jednak nie odwraca się całkowicie od matki i jakoś tam wypełnia obowiązki, choć nie własnymi rękami, tylko wynajmując opiekunki.
I wini się za to.
- Muszę ją trochę usprawiedliwić: to też nie jest tak, że ona może wszystko rzucić i tylko zajmować się matką, bo musi zarabiać, funkcjonować w pracy i myśleć o przyszłości.
Ale ona zarabia po to, żeby móc się matką nie zajmować i choć nienawidzi swojej pracy, to traktuje ją jako ucieczkę od obowiązków wobec matki.
- O ile moja bohaterka nie ma jakichś dodatkowych źródeł dochodu - a nic mi o tym nie wiadomo - to jednak nie ma wyboru, nie da się funkcjonować na współczesnym rynku pracy, poświęcając jej, powiedzmy, dziesięć godzin tygodniowo. Korporacja daje wybór na zasadzie: wszystko albo nic - wymaga pełnej dyspozycyjności. Poza tym odeszliśmy już daleko od modelu wielopokoleniowej rodziny żyjącej razem w wielkim domu, gdzie było zawsze przewidziane miejsce dla osób starych i niedołężnych. Teraz średni czas życia wydłuża się i status starszych osób będzie się zmieniał. Na pewno ktoś będzie próbował na nich zarabiać. A raczej na nas - na naszym poczuciu obowiązku. Będą luksusowe ośrodki, na które będzie można scedować opiekę. My będziemy musieli "tylko" na to zarobić.
I nie mamy co marzyć o emeryturze. Będziemy pracować do śmierci - najpierw na dzieci, potem na rodziców. Masakra.
- Tak, nasi rodzice to chyba ostatnie pokolenie, które planowało, że coś będzie robić na emeryturze: realizować pasje, odpoczywać, czytać, zwiedzać. My sobie już niczego takiego nie obiecujemy.
Przyszłości nie da się zaplanować. Opisujesz chorobę, która niszczy - także plany.
- Choroba niszczy nie tylko osobę chorą i jej starannie zaplanowaną przyszłość, ale także otoczenie razem z jego planami. Mojej bohaterce zaczyna się wydawać, że sama traci pamięć, udziela jej się zagubienie i niepewność matki.
Nie chcę, żeby to zabrzmiało cynicznie, ale mam wrażenie, że choroby neurodegradacyjne są teraz modniejsze jako temat. Rak już się nam znudził?
- Pewnie trzeba by sprawdzić, co porabiają koncerny farmaceutyczne, co chcą sprzedawać, bo być może to one sterują w jakimś stopniu tymi "modami". Alzheimer, choroba Parkinsona są teraz zdecydowanie mocniejszymi tematami niż rak, który jakoś nam spowszedniał.
Może to dobrze, bo to znaczy, że mniej się go boimy, wiemy, jak go leczyć, wiemy, że można wyzdrowieć.
- Uczymy się mieć nadzieję na wyjście z choroby nowotworowej i to na pewno bardzo pozytywne zjawisko.
Przeczytałam twoją książkę, potem obejrzałam film z Julianne Moore o kobiecie, która choruje na alzheimera. Ty pokazujesz tę chorobę widzianą z boku, tam jest perspektywa osoby chorej - naprawdę przygnębiająca.
- Alzheimer to wyjątkowo okrutna choroba. To jak operacja bez znieczulenia, bo osoba chora przez długi czas doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że traci pamięć. To straszne uczucie: wiedzieć, że tracisz kontrolę nad sobą, swoim mózgiem, że nie możesz sobie zaufać. Świat nagle staje się wrogim miejscem, a wychodząc z domu, wiesz, że możesz już nie trafić do niego z powrotem. Introspekcja, która jest ulubionym zajęciem wielu osób, może stać się najbardziej przerażającym doświadczeniem. Traci się wszystkie zdolności intelektualne, z których jesteśmy tak dumni. Zostaje sama fizyczność, i to już w takim kiepskim wydaniu, niesprawnym. W książce zresztą złagodziłam trochę objawy tej choroby.
"Najdroższa" to twój debiut powieściowy, polecany przez Magdalenę Tulli. Jak się zdobywa takie rekomendacje?
- To zasługa mojego wydawcy, redaktor prowadzącej, która namówiła panią Magdalenę na przeczytanie mojej książki. Przeczytała, podobała się jej, napisała o niej kilka zdań i jest to rzeczywiście bardzo nobilitujące dla debiutu. Jestem dumna i szczęśliwa, tym bardziej że bardzo wysoko cenię prozę Magdaleny Tulli.
Co sprawiło, że nagle postanowiłaś napisać książkę?
- Mogłabym złośliwie stwierdzić, że teraz niemal wszyscy piszą książki, więc to była tylko kwestia czasu To nie była jakaś specjalnie nagła decyzja i zryw, jakie czasem miewam, powiedzmy, z uprawianiem sportu. Literatura to mój świat od zawsze, wychowywałam się w otoczeniu książek i ludzi nałogowo czytających, ten nałóg mi się udzielił. To była konkurencyjna rzeczywistość. Chciałam sprawdzić, czy potrafię tylko wymądrzać się na temat cudzych utworów, czy też sama jestem w stanie napisać coś, co uznam za w miarę dobre.
I nie miałaś z tym problemu, żeby uznać własne pisanie za "w miarę dobre"?
- Oczywiście, że miałam, dlatego redagowałam tę książkę dłużej, niż pisałam. Odłożyłam ją później na jakiś czas i po powrocie doszłam do wniosku, że jest napisana lepiej, niż się spodziewałam. Dałam ją też do przeczytania kilku osobom, bardzo wybrednym i krytycznym, i od nich też dostałam dobre recenzje. Więc już po dwóch latach trzymania "Najdroższej" w szufladzie postanowiłam wypchnąć ją w świat
Jak pogodziłaś pisanie z życiem zawodowym?
- Pracowałam przez kilkanaście lat jako dziennikarz piszący o biznesie, informatyce i zarządzaniu w dużym amerykańskim wydawnictwie zajmującym się IT. Książkę zaczęłam pisać, jeszcze pełniąc tę funkcję, choć zbiegło się to z moim urlopem macierzyńskim - tzw. urlopem. To była zresztą doskonała odskocznia od domowych, rodzinnych obowiązków. Fakt, że robiłam coś dla siebie, dał mi bardzo dużo psychicznie, choć właściwie to nadal nie wiem, jakim cudem znalazłam na to czas. Dziennikarstwo na pewno nauczyło mnie dyscypliny pisania, skracania, redagowania, dystansu do tekstu.
Piszesz bardzo zdyscyplinowaną, oszczędną, ale też dość nerwową frazą.
- To jest forma świadomie dobrana do osobowości bohaterki. Chciałam, żeby moja powieść bardzo mocno poruszała emocje czytelnika, nie pozostawiała go obojętnym, żeby wciągała i przenosiła w świat mojej bohaterki. Specyficzny rytm tej pierwszoosobowej narracji jest jednym ze środków, które pozwoliły mi osiągnąć zamierzony cel.
Bardzo starannie dobierasz słowa - niektóre w książce pojawiają się zastanawiająco często, innych nie ma wcale. Słowo "mama" pojawia się raz.
- Tak, zwracałam baczną uwagę na arytmetykę słów. Jest tam więcej "muszę" niż "chcę", bo moja bohaterka, której imię pada dopiero na ostatniej stronie, żyje w gorsecie przymusu. Słowo "kocham" też pojawia się raz, i to w kontekście dość ironicznym, choć wciąż jest mowa o emocjach i uczuciach.
Na ile przeżycia bohaterki są twoimi?
- Albo - robiąc ukłon w stronę Flauberta - czy bohaterka to ja? Nie utożsamiam się z nią, ale potrafię sobie wyobrazić, że jestem taką osobą, tak bardzo skoncentrowaną na sobie i neurotyczną. Oczywiście każda z postaci w książce ma coś ze mnie, mniej lub bardziej świadomie rozdałam temu towarzystwu moje cechy, spostrzeżenia, doświadczenia. To jedna z większych przyjemności w tworzeniu powieści - kreowanie postaci i zabawa z nakładaniem na nie własnych filtrów, przeinaczaniem świata.
Piszesz o rzeczy, która nie jest banalna - zmierzenie się z chorobą bliskiego człowieka to doświadczenie trudne, ważne.
- To jedno z doświadczeń granicznych w naszym życiu. Analizowałam związek emocjonalny między matką i córką, wpływ choroby na ich relacje: na ile ta matka jeszcze kocha córkę, na ile to sobie uświadamia. Może nie do końca wie, kim jest ta młoda kobieta, ale rozpoznaje w niej bardzo bliską, bardzo ważną osobę.
Relacje matek i córek są wielkim tematem, ale w literaturze długo nieobecnym, dopiero teraz odrabiamy te najbardziej bolesne lekcje, w prozie Elfriede Jelinek chociażby.
- Czytałam Jelinek, pisząc tę książkę. Byłam akurat w szpitalu dziecięcym z moim synem - tam powstały szpitalne sceny - i czytałam "Pianistkę". Jelinek świetnie analizuje tę mocno patologiczną więź. W mojej książce ta relacja, wprawdzie zaburzona przez chorobę, jest jednak zdrowsza, normalna, choć pod względem czysto fabularnym bardzo bliska: to związek samotnej matki i córki jedynaczki.
Miałam wrażenie, że twoja bohaterka jednak ociera się o chorobę psychiczną, że ją ta choroba matki wykańcza.
- Nikt nie powiedział, że musimy sobie poradzić z chorobą kogoś bliskiego. Można się pogubić, rozpaść. Ale bardzo trudno jest przyznać się do tego, że coś nam się nie udaje. Z jednej strony wszyscy łykają antydepresanty, ale z drugiej - jak zapytasz - wszystko jest świetnie.
Cały wywiad: http://weekend.gazeta.pl/weekend/1,138589,17461505,__Ciezko_nam_wejsc_w_role_opiekuna_naszych_starzejacych.html


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz