sobota, 5 lipca 2014

Reportaż z zajęć z jogi śmiechu - 23. spotkania z cyklu "Przystanek Alzheimer"

Byłam jednym z uczestników sesji poświęconej jodze śmiechu, zorganizowanej w warszawskim oddziale Stowarzyszenia „mali braci Ubogich” z inicjatywy „Przystanku Alzheimer”.
Wybierając się na spotkanie zastanawiałam się, jaki też będzie miało ono przebieg, a także jak zareaguję na tego typu doświadczenie. Dla mnie pierwsze tego rodzaju w życiu. Na jogę śmiechu zwróciłam uwagę z powodu pięknej, kuszącej nazwy, kojarzącej mi się nieodłącznie z beztroską radością, pogodą ducha i uśmiechem, który gościł na mojej twarzy odkąd sięgam pamięcią. W okresie dzieciństwa spontaniczny, niczym nie hamowany śmiech był moim nieodłącznym towarzyszem. Krótka introspekcja w głąb siebie dostarczyła wystarczająco jasnych dowodów ku temu, aby uświadomić sobie, jak rzadko śmiech gości obecnie w moim życiu, a jak bardzo go pragnę i potrzebuję. Ten wewnętrzny dysonans wywołał ogromną potrzebę uczestnictwa w sesji, a zrodzona we mnie ciekawość zaprowadziła mnie na warsztaty z jogi śmiechu.
Świadomie nie sięgnęłam przed spotkaniem po żadne informacje na ten temat, czekając na to, co się wydarzy. Jedyna czynność, jaką wykonałam wcześniej, polegała na racjonalnym wywołaniu śmiechu  w zaciszu własnego mieszkania. Celem poćwiczenia i przygotowania się do sesji.
To, co działo się w trakcie dwugodzinnego spotkania miało wymiar magiczny i wielce terapeutyczny. Niczym Alicja z krainy czarów mogłam przeniknąć w głąb siebie wydobywając na wierzch to, co spontaniczne, z reguły skrywane i marginalizowane. Drzwi, jako symbol graniczności otworzyły swoje podwoje na oścież, zapraszając mnie do beztroskiej zabawy i radosnego obcowania z samą sobą. To, co gwarantowało współuczestnictwo i co trzeba było zabrać ze sobą nieodłącznie, to własna zgoda i chęć na tego typu doświadczenie, które było dotąd nieznane, a które mogło wydać piękne owoce.
W podróż za wieloma uśmiechami, zarówno mimicznymi, jak i płynącymi z wyrazu oczu, zabrała nas Karin Lesiak – instruktorka jogi śmiechu – która przybyła na spotkanie wyposażona w niekończące się pomysły na wywoływanie śmiechu. Repertuar technik i metod okazał się przeogromny i wielce zaskakujący. Ona sama jako trenerka i specjalistka od śmiechu uraczyła nas cudownym humorem, pięknym, urzekającym i zaraźliwym śmiechem, który emanował z jej twarzy i przenosił się na wszystkich, którzy zebrali się tego popołudnia w sali warsztatowej.   
Przed sesją odbyła się prelekcja poświęcona historii jogi śmiechu, podczas której mieliśmy okazję poznać rodowód jogi i jej dobroczynny wpływ na organizm, poświadczony badaniami naukowymi. Przenieśliśmy się do Indii – kolebki jogi śmiechu – i zapoznaliśmy się z jej twórcą drem Madaną Katarią. Dr Kataria napotykając ludzi w parkach w Bombaju zapraszał ich do uczestnictwa w wymyślonych przez siebie zajęciach takimi oto słowami: „Czy pośmiejesz się ze mną?”. Czyż można oprzeć się tak nietypowej prośbie? Mając na uwadze chociażby to, że śmiech jest szalenie zaraźliwy.
W moim umyśle cały czas do głosu dochodziła myśl dotycząca różnicy pomiędzy śmiechem spontanicznym i wywołanym świadomie. Ciekawiło mnie, jakie będą tego efekty i czy będę w stanie temu sprostać. Po godzinnej sesji okazało się, że moje obawy były bezpodstawne. Bez względu na to, jaki był stan wyjściowy, mój organizm zareagował tak samo. Udowodniłam sobie z przyjemnością, iż mogę stać się adeptką tego typu relaksacji.   
Dla kogoś, kto nigdy nie kojarzył śmiechu z reakcją wywoływaną świadomie, najtrudniejszy może wydawać się ten pierwszy gest, pierwszy odruch śmiechu, wywoływany sztucznie przez nasz umysł. Gdy jednak pokona się tę barierę wewnętrzną w sobie, odważy przed sobą i w obecności innych ludzi, reszta dzieje się spontanicznie. Powoli, krok po kroku. Wystarczy zaufać osobie prowadzącej sesję. I jak uczeń w szkole pozwolić na prowadzenie siebie, a przede wszystkim stosować się do zaleceń, które w tym przypadku okazały się rozbrajające.    
Sesję rozpoczęliśmy od powielania gestów  instruktorki. Na początku było to ćwiczenie o charakterze próby generalnej, każdy z nas miał wybuchnąć śmiechem na życzenie i na głos. Po nim miała miejsce prezentacja uczestników zgromadzonych w kole. Każda z osób wymieniała swoje imię i ulubioną potrawę. Kiedy przyszła kolej na mnie, poczułam delikatną ekscytację i lekkie napięcie. Usłyszenie własnego śmiechu na głos odblokowało barierę wewnętrzną i pozwoliło na nieśmiałą, powolną integrację z otoczeniem oraz zgromadzonymi wokół osobami. Za sprawą aprobaty wyrażanej uroczo z ich strony. Na pełną zabawę integracyjną, a także na pewność siebie musiałam jednak jeszcze poczekać.
Stopniowo dostosowywałam się do zaleceń instruktorki, skupiając się na swoich doznaniach oraz na wskazówkach mających wywoływać śmiech. Ciekawość i powtarzalność kolejnych ćwiczeń ułatwiała zapominanie o charakterze spotkania i wciągała w jego centrum niczym magnes. Moje emocje ewoluowały, początkowo byłam grzecznym wykonawcą czyjejś woli, wyczuwając w sobie dystans i lekki opór, z biegiem czasu otwierałam się coraz bardziej wewnętrznie, co skutkowało śmiechem bardziej zbliżonym do naturalnego. Śmiech stawał się coraz donośniejszy i śmielszy. Czułam się coraz bardziej zrelaksowana i swobodna, a także coraz pewniej i odważniej uzewnętrzniałam śmiech. Można to było zauważyć w uruchamianiu nie tylko mimiki twarzy, ale także innych partii ciała, gestykulacji rąk, skinieniu głową, ruchach oczami.
Stopniowo zacieśniała się także więź pomiędzy współuczestnikami sesji. Warsztat wiązał się z przemieszczaniem w przestrzeni. Krążeniem, zmianą pozycji, chodzeniem wokół i pomiędzy uczestnikami sesji. Gry i formy zabawowe służyły wzajemnej interakcji poprzez dotyk, uśmiech skierowany do sąsiada, wybuchy śmiechu, którymi obdarzaliśmy siebie nawzajem. Istotną rolę odgrywało także klaskanie w dłonie oraz ćwiczenia oddechowe, jako ważne przerywniki w sesji. Zetknięcie dłoni służyło aktywacji nerwów, a ćwiczenia oddechowe dotleniały nasz organizm, sprzyjały relaksacji, wprowadzały elementy nieodzowne w praktykowaniu jogi, zwane pranajamą. Działały wreszcie jako przerywniki, bowiem wysiłek fizyczny związany ze śmiechem ujawnił swoje drugie dno. Bolącą przeponę, która musiała się intensywnie napracować, a w moim przypadku także bóle mięśni twarzy, które od jakiegoś czasu nie były w takim zakresie uruchamiane. Te wszystkie „dolegliwości bólowe” świadczyły o jednym, iż sesja śmiechu należała do udanych.
Wśród niezliczonej liczby pomysłów i ćwiczeń, jakimi obdarzała nas Karin Lesiak w trakcie sesji, znalazły się zabawy dziecięce wywołujące spontaniczność, ćwiczenia polegające na mimetyczności w odniesieniu do zwierząt czy ludzkich głosów, odwracające schemat rutynowych zachowań wobec sytuacji zaczerpniętych z życia codziennego i ludzkiego doświadczenia. Mające na celu odwracanie ich ciężaru gatunkowego. Służące wyśmianiu samych siebie i własnych problemów. To, jak podchodzimy na spacerze w parku do niespodzianki spadającej na nas z drzewa. Zważywszy na fakt, iż mamy na sobie nową sukienkę czy świeżo wyczyszczony garnitur.
Bawiliśmy się w ruch uliczny, uruchamialiśmy wiekowe samochody, sporo czasu spędziliśmy w myjni samochodowej przechodząc po kolei przez zmechanizowany system czyszczenia w konwencji dotykowej lub bez. Dla większości z nas, dla mnie także, atrakcyjny wydał się system dotykowy, z którego skorzystałam bardzo ochoczo. Przełamując barierę dotykową względem siebie i swoją wobec innych. To ćwiczenie było dla mnie najciekawsze i najbardziej wartościowe. Sporo radości dostarczyło mi naśladowanie śmiechu śpiewaczki operowej, angielskiej królowej czy nastolatki. A był to repertuar niezmiernie okrojony, dowiedziałam się bowiem, że na świecie rozpoznano sześćdziesiąt typów śmiechu. Wielce prześmiewczy i rozbrajający charakter miała maszyna do liczenia natężenia śmiechu, wymyślona przez Japończyków. Mierzenie śmiechu wywołało potężne salwy związane z jego wybuchem, a mnie ułatwiło eksponowanie śmiechu. Radość wielką poczułam, gdy udawaliśmy koty i inne domowe zwierzęta, spacer z psem, na którym decyzje podejmuje czworonóg, a nie jego właściciel.
Cudowne w trakcie sesji i niezwykle wartościowe dla mnie było to, że stopniowo ogarniało mnie uczucie wyzwolenia, poczucie swobody w eksponowaniu i uzewnętrznianiu swoich reakcji, ogarniający mnie spokój i pogoda ducha, a także spory przypływ dobrej, pozytywnej energii, który emanował jeszcze długo po opuszczeniu sali, w której odbywała się sesja. Jednym słowem joga śmiechu działa i polecam ją każdemu, dla kogo śmiech stanowi wartość samą w sobie. Zwłaszcza tym, którzy kochają się śmiać i tym, którym z jakiegoś powodu za bardzo nie jest do śmiechu. Śmiech wyzwala i integruje. Daje radość i wprawia w doskonały nastrój. Pozwala bywać wśród ludzi i z ludźmi.    
Małgorzata Musioł

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz