poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Prawdziwe historie (1): Miał na imię Wiesław. Pseudonim "Wiesław"

To pewnie ten klimat 70. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego sprawił, że ożyły wspomnienia.  Całkiem niedawne, sprzed kilku lat.
Miał na imię Wiesław i pod takim pseudonimem można znaleźć go w księgach powstańczych. Walczył i robił zdjęcia. Sobie tylko znanym sposobem ukrył je tak, że w tej chwili jest to bodajże najbogatsza kolekcja znajdująca się w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Przyszła żona też walczyła w powstaniu, potem przeszła przez obóz w Ravensbruck, z którego – dzięki znajomości języków – została wyrwana przez misję Czerwonego Krzyża do Szwecji. Wróciła do kraju, ponownie spotkała Wiesława i wyszła za niego za mąż.
- To nie była miłość – powiedziała mi kiedyś. – On kochał inną dziewczynę, która zginęła w powstaniu. Ja dla niego byłam tylko dobrą koleżanką.
Wiesława poznałem, kiedy nie miał już ani imienia, ani nazwiska. Nazywał się Alzheimer. Opiekowały się nim żona, córka i dwie wnuczki. Ale to było mało. Dlatego poproszono mnie o pomoc.
Jeszcze chodził, sam jadł, ale już nic nie mówił. Czasami tylko z jego ust można było usłyszeć
pojedyncze słowa. Zawsze dotyczyły one powstania, kolegów. W niewidzących oczach pojawiało się
coś szczególnego. Jakby obrazy walk, odbitki zdjęć, których tyle zrobił. Działo się tak, gdy siadał w
fotelu i zaplatał ręce jak do modlitwy.
Te powstańcze wspomnienia były najsilniejsze. Podobnie jak przyjaźnie. Każdego roku był taki dzień, gdy w domu Wiesława zjawiali się koledzy z ’44. Nie przestraszyli się jego choroby. Siedzieli razem z nim - niemym – opowiadali historie, śmiali się, żartowali, jedli, coś wypili. I znów w oczach Wiesława pojawiał się jakiś błysk. Mimo że nie znał tych starych ludzi. Jego przyjaciele z powstania byli młodzi, wysportowani, mieli sprężysty krok.
Żył więc sobie w swoim świecie nasz pan Alzheimer, Wiesław Alzheimer, ani lepiej, ani gorzej, ale żył. Nadal jego godność ludzka, nadszarpnięta co prawda przez chorobę, była zachowana.
Problem zaczął się w momencie, gdy żona, która go najlepiej znała, zaczęła podejrzewać problemy
z sercem. Znalazła w Warszawie firmę, której nazwa zaczyna się na „C”, a w tłumaczeniu na polski
oznacza „Koziorożca”. Zamówiła do domu kardiologa, który wykonałby badanie EKG. Lekarz
przyjechał, zrobił badanie. Tyle, że był to rentgenolog. Zalecił badanie poziomu minerałów i
kroplówki. W kilka dni na pielęgniarki, badania i kroplówki poszło kilka tysięcy złotych. – Bo jak ktoś chce się leczyć, to musi mieć pieniądze – skomentował pan doktor, który był uprzejmy, ale wydawał się jakiś śliski, obły, z gruntu fałszywy.
Wiesław, odżywiany kroplówkami, już nie wstawał. Za chwilę wylądował w jednym z wolskich
szpitali. Ze zgrozą, bólem, smutkiem, niezgodą i złością patrzyłem jak człowiek, który jeszcze przed
momentem był czysty, zadbany, człowiek, który – lepiej lub gorzej – ale chodził, nagle zostaje
przykuty do łóżka.
Do szpitala przychodziła młodzież, która uczyła się w szkole rehabilitacji, ale kiedy zaczynali swą pracę Wiesław był już podłączony przez pielęgniarki do kroplówek. O stawianiu na nogi nie było mowy. Kończyło się najczęściej na usprawnianiu nadgarstków, czasami na zginaniu nóg. Rodzinie mówiono, że wszystko jest w porządku, pod kontrolą. I tylko ja prosiłem, żeby sprawdzić, co się dzieje z plecami, na których Wiesław cały czas leżał.
Kiedy wreszcie to zrobiono okazało się, że są tam żywe, krwawe, ropiejące rany – odleżyny. Kiedy w
tej sprawie poszedłem do lekarza dyżurnego – wnuczka nie była w stanie z nim rozmawiać, bo była
tak zdenerwowana, że na mocnych słowach mogło się nie skończyć – usłyszałem: „U nas się leczy, na opiekę nie mamy pieniędzy!”. Oczywiście zostało to wykrzyczane z pretensją w głosie. A ja chciałem tylko, żeby rany obejrzał chirurg i co jest martwą tkanką wyciął. To nie boli.
Za chwilę miały być święta. Mniej personelu. Przyszedłem w południe, by pomóc Wiesławowi
zjeść obiad. Miał już sondę w nosie. Tracił godność całkowicie. – Dlaczego? – spytałem. – Bo nie
je – odburknęła pielęgniarka. – Ależ je – powiedziałem. – Codziennie jest córka, wnuczka, albo ja.
Pomagamy, karmimy, je normalnie.
Na życzenie rodziny sondę usunięto. Pielęgniarka robiąc to syknęła: - Jeszcze będziecie tego żałować. To kompletnie nierozsądne.
Odszedł w święta, na kilka miesięcy przed wielką wystawą jego zdjęć z Powstania Warszawskiego.
Bohater, wybitny pracownik Politechniki Warszawskiej, wspaniały ojciec, który potrafił wychować
córkę i wnuczki w duchu odpowiedzialności, współczucia, empatii, miłości i heroizmu.
Do dziś uważam, że było dla mnie zaszczytem pomagać mu i jego rodzinie. I do dziś zastanawiam się, dlaczego jedynym, co mogłem zrobić, by odszedł godnie, było wyciągnięcie mu tej sondy z nosa...
Piotr Czostkiewicz
PS. Zgadzam się z panią Rzecznik Praw Obywatelskich, prof. Teresą Lipowicz, że nasze państwo
– w przypadku choroby Alzheimera – nie przestrzega art. 30 Konstytucji Rzeczpospolitej
Polskiej mówiącego o prawie każdego obywatela do poszanowania godności ludzkiej. Obiecuję,
że „Przystanek Alzheimer” będzie wspierał działania pani rzecznik i śledził losy listu do ministra
zdrowia, który mogą Państwo przeczytać tutaj:
http://www.rpo.gov.pl/sites/default/files/WG_MZ_Plan_Alzheimerowski_30012014.pdf

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz