Poczucie obowiązku i poczucie winy w
relacjach z najbliższymi, przymus odnoszenia sukcesów, współczesne
niewolnictwo w korporacji to tematy, które poruszamy w rozmowie z Wandą
Żółcińską. Jej debiutancką powieść "Najdroższa" o opiece nad chorą na
alzheimera matką poleca sama Magdalena Tulli. My także!
Alzheimer jest chyba jednym z naszych największych współczesnych lęków. Czego się boimy? Utraty kontroli?
- Każdy ma własny katalog lęków. Ja najbardziej boję się utraty
wspomnień, które pieczołowicie gromadzę. Mam filmową pamięć, która
zresztą bardzo przydaje się przy pisaniu, i nie chciałabym tego stracić.
Jednak statystyki, niestety, nie napawają optymizmem.
Aspekt utraty własnej tożsamości jest chyba najstraszniejszy.
- Zapominamy o wszystkich doświadczeniach, przeżyciach, które nas
tworzyły. Wszystko, z czym obcowaliśmy, znika na wyrywki z naszej głowy,
nawet język, którym się posługujemy, zasób słów drastycznie się
ogranicza. Jest moment, w którym człowiek nie jest w stanie dokończyć
rozpoczętego zdania, odczytać godziny na zegarze. Nie bez przyczyny
boimy się tej choroby.
Zetknęłaś się z nią bezpośrednio?
- Tak, dlatego tak dobrze ją znam. Nie chcę brzmieć jak
hipochondryczka, ale mam nadzieję, że nie zetknę się w nią w sposób
jeszcze bardziej bezpośredni. A jeśli, to przynajmniej zostanie mi ta
książka. I może następne.
Centralnym tematem "Najdroższej" jest relacja między bohaterką a jej
chorą matką. Bardzo skomplikowana i trudna. Czy to forma twojej
osobistej terapii?
- Poczucie obowiązku i poczucie winy w relacjach z najbliższymi jest
tematem, któremu od dawna bardzo uważnie się przyglądam. Na pewno też
towarzyszy mi w życiu, ale w tej powieści nie miałam potrzeby pisania o
sobie. Zrobiłam staranny research, mam też doświadczenie w opiece nad
osobą chorą, ale to, co napisałam, to fikcja literacka.
Twoją książkę odbieram jednak jako wyraz pewnego pokoleniowego
doświadczenia - wszyscy mierzymy się z tym, że nasi rodzice w pewnym
momencie będą wymagali naszej pomocy, opieki. A my chyba nie najlepiej
sobie z tym radzimy - nie chcemy być rodzicami naszych rodziców.
- Tak, to jest pokoleniowe doświadczenie. Jeśli mamy tu
generalizować, czego zawsze się obawiam, to nasze pokolenie ma problem z
osiągnięciem dojrzałości psychicznej w niektórych obszarach - wprawdzie
jesteśmy świetnymi rodzicami, ale jednocześnie sami nie chcemy
dorosnąć. Ciężko nam wejść w rolę opiekuna naszych starzejących się
rodziców. W przypadku mojej bohaterki sprawę dodatkowo pogarsza fakt, że
matka traci pamięć, traci swoją osobowość, tożsamość. Ale to jest
zawsze trudny moment, gdy trzeba wziąć za rodzica odpowiedzialność,
zacząć za niego podejmować decyzje. Zostawić gdzieś na boku własne
życie, mając świadomość, że ten rodzic zawsze robił wszystko, żebyśmy to
my byli szczęśliwi.
Z jednej strony poczucie obowiązku, z drugiej -- świadomość oczekiwań, jakie ma wobec nas społeczeństwo.
- Tak, oczekiwań, że zrobimy wszystko: i dla naszych dzieci, i dla
naszych rodziców, i jeszcze odniesiemy zawodowy sukces, a na koniec
spłacimy 30-letni kredyt. Nie zawsze łatwo się do tego przyznać, ale
uciekamy przed tą odpowiedzialnością. Chcemy żyć własnym życiem, co
brzmi bardzo banalnie, albo po prostu mieć święty spokój. Moja bohaterka
próbuje się właśnie przed tym bronić, jednak nie odwraca się całkowicie
od matki i jakoś tam wypełnia obowiązki, choć nie własnymi rękami,
tylko wynajmując opiekunki.
I wini się za to.
- Muszę ją trochę usprawiedliwić: to też nie jest tak, że ona może
wszystko rzucić i tylko zajmować się matką, bo musi zarabiać,
funkcjonować w pracy i myśleć o przyszłości.
Ale ona zarabia po to, żeby móc się matką nie zajmować i choć
nienawidzi swojej pracy, to traktuje ją jako ucieczkę od obowiązków
wobec matki.
- O ile moja bohaterka nie ma jakichś dodatkowych źródeł dochodu - a
nic mi o tym nie wiadomo - to jednak nie ma wyboru, nie da się
funkcjonować na współczesnym rynku pracy, poświęcając jej, powiedzmy,
dziesięć godzin tygodniowo. Korporacja daje wybór na zasadzie: wszystko
albo nic - wymaga pełnej dyspozycyjności. Poza tym odeszliśmy już daleko
od modelu wielopokoleniowej rodziny żyjącej razem w wielkim domu, gdzie
było zawsze przewidziane miejsce dla osób starych i niedołężnych. Teraz
średni czas życia wydłuża się i status starszych osób będzie się
zmieniał. Na pewno ktoś będzie próbował na nich zarabiać. A raczej na
nas - na naszym poczuciu obowiązku. Będą luksusowe ośrodki, na które
będzie można scedować opiekę. My będziemy musieli "tylko" na to zarobić.
I nie mamy co marzyć o emeryturze. Będziemy pracować do śmierci - najpierw na dzieci, potem na rodziców. Masakra.
- Tak, nasi rodzice to chyba ostatnie pokolenie, które planowało, że
coś będzie robić na emeryturze: realizować pasje, odpoczywać, czytać,
zwiedzać. My sobie już niczego takiego nie obiecujemy.
Przyszłości nie da się zaplanować. Opisujesz chorobę, która niszczy - także plany.
- Choroba niszczy nie tylko osobę chorą i jej starannie zaplanowaną
przyszłość, ale także otoczenie razem z jego planami. Mojej bohaterce
zaczyna się wydawać, że sama traci pamięć, udziela jej się zagubienie i
niepewność matki.
Nie chcę, żeby to zabrzmiało cynicznie, ale mam wrażenie, że choroby
neurodegradacyjne są teraz modniejsze jako temat. Rak już się nam
znudził?
- Pewnie trzeba by sprawdzić, co porabiają koncerny farmaceutyczne,
co chcą sprzedawać, bo być może to one sterują w jakimś stopniu tymi
"modami". Alzheimer, choroba Parkinsona są teraz zdecydowanie
mocniejszymi tematami niż rak, który jakoś nam spowszedniał.
Może to dobrze, bo to znaczy, że mniej się go boimy, wiemy, jak go leczyć, wiemy, że można wyzdrowieć.
- Uczymy się mieć nadzieję na wyjście z choroby nowotworowej i to na pewno bardzo pozytywne zjawisko.
Przeczytałam twoją książkę, potem obejrzałam film z Julianne Moore o
kobiecie, która choruje na alzheimera. Ty pokazujesz tę chorobę widzianą
z boku, tam jest perspektywa osoby chorej - naprawdę przygnębiająca.
- Alzheimer to wyjątkowo okrutna choroba. To jak operacja bez
znieczulenia, bo osoba chora przez długi czas doskonale zdaje sobie
sprawę z tego, że traci pamięć. To straszne uczucie: wiedzieć, że
tracisz kontrolę nad sobą, swoim mózgiem, że nie możesz sobie zaufać.
Świat nagle staje się wrogim miejscem, a wychodząc z domu, wiesz, że
możesz już nie trafić do niego z powrotem. Introspekcja, która jest
ulubionym zajęciem wielu osób, może stać się najbardziej przerażającym
doświadczeniem. Traci się wszystkie zdolności intelektualne, z których
jesteśmy tak dumni. Zostaje sama fizyczność, i to już w takim kiepskim
wydaniu, niesprawnym. W książce zresztą złagodziłam trochę objawy tej
choroby.
"Najdroższa" to twój debiut powieściowy, polecany przez Magdalenę Tulli. Jak się zdobywa takie rekomendacje?
- To zasługa mojego wydawcy, redaktor prowadzącej, która namówiła
panią Magdalenę na przeczytanie mojej książki. Przeczytała, podobała się
jej, napisała o niej kilka zdań i jest to rzeczywiście bardzo
nobilitujące dla debiutu. Jestem dumna i szczęśliwa, tym bardziej że
bardzo wysoko cenię prozę Magdaleny Tulli.
Co sprawiło, że nagle postanowiłaś napisać książkę?
- Mogłabym złośliwie stwierdzić, że teraz niemal wszyscy piszą
książki, więc to była tylko kwestia czasu To nie była jakaś specjalnie
nagła decyzja i zryw, jakie czasem miewam, powiedzmy, z uprawianiem
sportu. Literatura to mój świat od zawsze, wychowywałam się w otoczeniu
książek i ludzi nałogowo czytających, ten nałóg mi się udzielił. To była
konkurencyjna rzeczywistość. Chciałam sprawdzić, czy potrafię tylko
wymądrzać się na temat cudzych utworów, czy też sama jestem w stanie
napisać coś, co uznam za w miarę dobre.
I nie miałaś z tym problemu, żeby uznać własne pisanie za "w miarę dobre"?
- Oczywiście, że miałam, dlatego redagowałam tę książkę dłużej, niż
pisałam. Odłożyłam ją później na jakiś czas i po powrocie doszłam do
wniosku, że jest napisana lepiej, niż się spodziewałam. Dałam ją też do
przeczytania kilku osobom, bardzo wybrednym i krytycznym, i od nich też
dostałam dobre recenzje. Więc już po dwóch latach trzymania
"Najdroższej" w szufladzie postanowiłam wypchnąć ją w świat
Jak pogodziłaś pisanie z życiem zawodowym?
- Pracowałam przez kilkanaście lat jako dziennikarz piszący o
biznesie, informatyce i zarządzaniu w dużym amerykańskim wydawnictwie
zajmującym się IT. Książkę zaczęłam pisać, jeszcze pełniąc tę funkcję,
choć zbiegło się to z moim urlopem macierzyńskim - tzw. urlopem. To była
zresztą doskonała odskocznia od domowych, rodzinnych obowiązków. Fakt,
że robiłam coś dla siebie, dał mi bardzo dużo psychicznie, choć
właściwie to nadal nie wiem, jakim cudem znalazłam na to czas.
Dziennikarstwo na pewno nauczyło mnie dyscypliny pisania, skracania,
redagowania, dystansu do tekstu.
Piszesz bardzo zdyscyplinowaną, oszczędną, ale też dość nerwową frazą.
- To jest forma świadomie dobrana do osobowości bohaterki. Chciałam,
żeby moja powieść bardzo mocno poruszała emocje czytelnika, nie
pozostawiała go obojętnym, żeby wciągała i przenosiła w świat mojej
bohaterki. Specyficzny rytm tej pierwszoosobowej narracji jest jednym ze
środków, które pozwoliły mi osiągnąć zamierzony cel.
Bardzo starannie dobierasz słowa - niektóre w książce pojawiają się
zastanawiająco często, innych nie ma wcale. Słowo "mama" pojawia się
raz.
- Tak, zwracałam baczną uwagę na arytmetykę słów. Jest tam więcej
"muszę" niż "chcę", bo moja bohaterka, której imię pada dopiero na
ostatniej stronie, żyje w gorsecie przymusu. Słowo "kocham" też pojawia
się raz, i to w kontekście dość ironicznym, choć wciąż jest mowa o
emocjach i uczuciach.
Na ile przeżycia bohaterki są twoimi?
- Albo - robiąc ukłon w stronę Flauberta - czy bohaterka to ja? Nie
utożsamiam się z nią, ale potrafię sobie wyobrazić, że jestem taką
osobą, tak bardzo skoncentrowaną na sobie i neurotyczną. Oczywiście
każda z postaci w książce ma coś ze mnie, mniej lub bardziej świadomie
rozdałam temu towarzystwu moje cechy, spostrzeżenia, doświadczenia. To
jedna z większych przyjemności w tworzeniu powieści - kreowanie postaci i
zabawa z nakładaniem na nie własnych filtrów, przeinaczaniem świata.
Piszesz o rzeczy, która nie jest banalna - zmierzenie się z chorobą bliskiego człowieka to doświadczenie trudne, ważne.
- To jedno z doświadczeń granicznych w naszym życiu. Analizowałam
związek emocjonalny między matką i córką, wpływ choroby na ich relacje:
na ile ta matka jeszcze kocha córkę, na ile to sobie uświadamia. Może
nie do końca wie, kim jest ta młoda kobieta, ale rozpoznaje w niej
bardzo bliską, bardzo ważną osobę.
Relacje matek i córek są wielkim tematem, ale w literaturze długo
nieobecnym, dopiero teraz odrabiamy te najbardziej bolesne lekcje, w
prozie Elfriede Jelinek chociażby.
- Czytałam Jelinek, pisząc tę książkę. Byłam akurat w szpitalu
dziecięcym z moim synem - tam powstały szpitalne sceny - i czytałam
"Pianistkę". Jelinek świetnie analizuje tę mocno patologiczną więź. W
mojej książce ta relacja, wprawdzie zaburzona przez chorobę, jest jednak
zdrowsza, normalna, choć pod względem czysto fabularnym bardzo bliska:
to związek samotnej matki i córki jedynaczki.
Miałam wrażenie, że twoja bohaterka jednak ociera się o chorobę psychiczną, że ją ta choroba matki wykańcza.
- Nikt nie powiedział, że musimy sobie poradzić z chorobą kogoś
bliskiego. Można się pogubić, rozpaść. Ale bardzo trudno jest przyznać
się do tego, że coś nam się nie udaje. Z jednej strony wszyscy łykają
antydepresanty, ale z drugiej - jak zapytasz - wszystko jest świetnie.
Cały wywiad:
http://weekend.gazeta.pl/weekend/1,138589,17461505,__Ciezko_nam_wejsc_w_role_opiekuna_naszych_starzejacych.html