Nie chcę sugerować, że tak jest wszędzie. Ta historia wydarzyła się jednak naprawdę. Mnie zdruzgotała psychicznie.
"Incydent, który zaważył o moim odejściu z DPS-u miał miejsce w maju.
Było słoneczne popołudnie, a ja właśnie jadłam obiad – placuszki mączne,
które bardzo lubię. W perspektywie miałam długi spacer, beztroskie
godziny może w parku, a może w innym miejscu, które tego dnia bym
odkryła. Niespodziewanie przyszła pani z opieki socjalnej w towarzystwie
psycholożki. Poczekały aż zjem i oznajmiły, że od dziś nie będę
wyjeżdżać za furtkę.
- Jak to nie będę, jakim prawem, co takiego zrobiłam? - pytałam.
Usłyszałam
w odpowiedzi, że postronni świadkowie widzieli, jak źle jeżdżę wózkiem.
Czy to powód, by mnie zamykać? Zjechałam na podwórko i ruszyłam do
furtki. Zaczęłam szamotać się z klamką. Pracownicy DPS-u siłą odciągnęli
mój wózek, doszło do szarpaniny. Straciłam kontrolę nad joystickiem i
niechcący uderzyłam oparciem wózka w brzuch jednej z pań. Wtedy, mimo
mojego oporu, pracownicy przesadzili mnie na ręczny wózek... Jakbym była
nie człowiekiem, ale przedmiotem, bez woli, bez prawa do sprzeciwu.
Jeszcze
nigdy nie czułam się tak bezsilna i upokorzona jak w tamto popołudnie.
Jednocześnie nie potrafiłam pojąć, jak mogli tak mnie potraktować
ludzie, do których miałam zaufanie... Z bezsilności popłakałam się.
Płakałam głośno, płacz przechodził w krzyk – byłam w pułapce. Oni
okazali się ludźmi bez skrupułów. Wezwali pogotowie, chcieli, żeby mnie
zabrało. Ja jednak miałam dość trzeźwości, by się opanować. Lekarz
popatrzył na mnie i stwierdził, że do szpitala się nie kwalifikuję.
Zlecił środek uspokajający, który pielęgniarka usiłowała mi podać
strzykawką do ust. Broniłam się i wyplułam zawartość. Lekarz przejął
inicjatywę i, przytrzymując mnie brutalnie, podał zastrzyk. Sprawił mi
tym ból. Wszystko działo się na podwórku DPS na oczach mieszkańców,
którzy dawali poklask pracownikom, nie skąpiąc złośliwych komentarzy pod
moim adresem.
Po odjechaniu pogotowia odwieziono mnie w
zacienione miejsce – bezsilną, zrozpaczoną i przerażoną bezwzględnością
ludzi, pod których opieką się znalazłam. Z ganku dobiegały głosy
mieszkańców: „Dobrze jej tak”. „Takie kalectwo, a Bóg wie, czego jej się zachciewa”...
Gdy
zostałam odprowadzona do pokoju, włączyłam komputer i wysłałam sms-em
wiadomość do R., a wieczorem przez Skype powiadomiłam o wszystkim
rodzinę. Taki był pierwszy dzień, w którym odebrano najcenniejszą dla
mnie wartość – wolność. Pierwszy dzień z niekończącego się pasma dni
udręki, upokorzeń, łez i cierpienia..."
Prezentowany fragment pochodzi z książki Basi Jeżowskiej „W więzieniu ciała”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz