Ten film bardzo nas wszystkich do siebie zbliżył. I pozwolił na zmiany,
które, jestem tego pewien, nie wydarzyłyby się bez kamery - z Davidem
Sievekingiem, reżyserem filmu "Nie zapomnij mnie", rozmawia Agnieszka
Jucewicz.
W najbliższą sobotę w Wysokich Obcasach rozmowa z Davidem Sievekingiem, reżyserem filmu "Nie zapomnij mnie"
Agnieszka
Jucewicz: Pana mama, wybitna nauczycielka języków obcych, zaangażowana
politycznie i społecznie, zaczyna chorować na alzheimera, który w ciągu
kilku lat zmienia ją w małe, nieporadne dziecko. Pan robi o tym film. Po co?
David Sieveking: Zrobiłem ten film dla niej, dla mojego ojca i
dla samego siebie. Gdyby nie ten film, myślę, że nie wyszłaby z tego
taka piękna historia, wielu rzeczy bym nie odkrył, nie nauczył się, a
mój ojciec prawdopodobnie przypłaciłby to wszystko ciężką depresją.
Jestem reżyserem, robię filmy, z tego żyję. Gdybym miał na
tapecie jakiś inny projekt, np. o niespotykanym dotąd gatunku ryb na
kole podbiegunowym, nie widziałbym rodziców przez długi czas w tym
ważnym dla nich okresie. A tak, mogłem na pół roku wprowadzić się do ich
domu z moim najlepszym przyjacielem, który jest jednocześnie operatorem
filmu. Ten film bardzo nas wszystkich do siebie zbliżył. I pozwolił na
zmiany, które, jestem tego pewien, nie wydarzyłyby się bez kamery. Ona
nas dyscyplinowała.
(...)
Mama rozumiała, że bierze udział w filmie?
Nie w takim sensie, jak my to rozumiemy. Cieszyła się po prostu,
że jestem obok niej, że tata się śmieje. Nie przeszkadzał jej wielki,
włochaty mikrofon. Kiedyś zapytała tylko: "A co to za zwierzątko?".
Lubiła wchodzić w interakcje z operatorem. Ale gdy pokazywałem jej
fragmenty, które nagraliśmy, nie kojarzyła ich ze sobą. Nawet jak
widziała siebie w lustrze, to mówiła do swojego odbicia jak do obcej
osoby.
W którym momencie zorientował się pan, że film o chorej mamie przeobraża się w historię miłosną o związku rodziców?
Jest taka scena w filmie, kiedy przyjeżdżam z mamą, którą
opiekowałem się sam przez dłuższy czas, do ojca, który odpoczywa w
górach. Ponieważ spędzaliśmy tyle czasu razem, mama zaczęła zwracać się
do mnie per "mój mężu". Tak zresztą przedstawiała mnie innym ludziom.
Kiedy przyjechaliśmy do ojca, mama uścisnęła go, ale nie bardzo
kojarzyła, kim jest, i powiedziała: "Teraz mam jego!". Mając na myśli
mnie. To mnie poruszyło do głębi. I wtedy postanowiłem, że muszę
sprawić, by ojciec z matką na nowo się odnaleźli. Od tej chwili zaczął
kiełkować między nimi romans, inaczej tego nie mogę nazwać.
Jak pan to tłumaczy?
Myślę, że stało się tak dlatego, że mama zapomniała, na czym
polegały zasady ich wspólnego życia, ideologia, którą latami wyznawali.
Ideologia otwartego związku?
Otwartego związku, niemówienia sobie: "Kocham cię",
nieokazywania sobie czułości, nieprzytulania się, niebycia romantycznym.
A wszystko w imię tego, że jesteśmy wolnymi ludźmi i nie wtrącamy się w
swoje sprawy. Nie krępujemy się nawzajem. A tu nagle ta moja
zdystansowana mama dzięki alzheimerowi stała się emocjonalna, zapragnęła
bliskości, ciągle mówiła nam, że nas kocha, chciała się tulić. Do ojca
zwracała się: "mój najukochańszy", "mój najważniejszy". Była bardzo
bezpośrednia w okazywaniu uczuć. Przyjmowała opiekę ojca z
wdzięcznością.
Co on na to?
On to uwielbiał! Mówił mi: "Jak to fajnie czuć się potrzebnym".
To było coś, na co nigdy wcześniej się nie zdobył. Kiedy byłem mały,
często go nie było, zajmował się głównie swoją pracą,
romansami. Na swój sposób kochał mamę, ale nie był specjalnie wyczulony
na jej potrzeby i nastroje. Ona też specjalnie się z nimi nie
afiszowała, była przecież niezależna, miała swoje życie i sprawy. A
teraz, kiedy musiał się nią zaopiekować, bo ona stała się słaba i
totalnie od niego zależna, okazało się, że to mu się podoba! Że czuje z
nią jakiś nowy rodzaj bliskości. Nauczył się jej okazywać miłość, której
nie okazywał przez lata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz